- Patrząc na tablicę wyników czułem dość duże rozgoryczenie – mówi kapitan beniaminka IV ligi. - Z przebiegu gry wydaje mi się, że mogliśmy osiągnąć coś więcej niż honorową porażkę. Zwłaszcza w pierwszej połowie mieliśmy więcej sytuacji stuprocentowych niż radzionkowianie. Owszem, mieli przewagę w posiadaniu piłki i grali dobrze od tyłu, ale to my mieliśmy więcej konkretów. W tych kluczowych sytuacjach my jednak nie strzeliliśmy gola, za to Ruch swoją okazję, jedną jedyną, wykorzystał i na drugą połowę wyszedł kontrolować przebieg gry i w doliczonym czasie skarcił nas za zbyt duże otwarcie, bo dążyliśmy do wyrównania niemal wszystkimi siłami. Co prawda jeszcze po rozegraniu piłki od środka, tuż po stracie gola, zdobyliśmy bramkę i do końca ta iskierka nadziei się tliła, ale czasu było już za mało, żeby wyrównać. Ten mecz zostanie mi jeszcze w pamięci z tego powodu, że po zderzeniu głowami na środku boiska nasz 18-letni zawodnik Dawid Pasieka i młodzieżowiec Ruch Szymon Siwy z boiska pojechali do szpitala. Byłem blisko tej akcji, w której usłyszałem głuchy trzask, tak jakby uderzyły o siebie dwie cegłówki. Obaj upadli zamroczeni, a na głowie Dawida pojawił się natychmiast krwiak wielkości pięści. Informacja za szpitala była taka, że Dawid ma uszkodzone – pęknięte – kości czaszki i oczodołu, ale życiu nie zagraża niebezpieczeństwo. Został jednak na obserwacji w szpitalu. Warto podkreślić, że trener gości Marcin Dziewulski zadzwonił do mnie wieczorem po meczu i z troską wypytywał o stan zdrowia naszego zawodnika oraz poinformował o stanie zdrowia ich piłkarza. Niby zwykły telefon, ale jednak to ewenement, który świadczy o podejściu do piłki nożnej jako sportu, który ma jednoczyć i łączyć.
- Od kiedy pan łączy... swoje życie z Podlesianką?
- Jestem tu już prawie 19 lat. Moim pierwszym klubem był Rozwój, z którego przeszedłem do Ruch Chorzów, ale po bardzo krótkich przygodach związanych szukaniem klubu, ostatecznie trafiłem do Podlesianki. Wiązało się to także z pogodzeniem studiów z piłkarską pasją i tak już zostało. Po występie z Ruchem Radzionków mam już na na liczniku 412 występów w Podlesiance. Nie będę więc zbytnio ryzykował twierdząc, że tu już pewnie zakończę swoją piłkarską przygodę i kolejnego klubu już nie będzie, bo ten budynek klubowy i to boisko to mój drugi dom, a ludzie, których tu spotkałem to moja rodzina.
- Który z tych 412 występów w Podlesiance wspomina pan najmilej?
- Tychy miłych chwil było sporo, a mnie najbardziej w pamięci utkwiły mecze, który były największym wydarzeniem na Podlesiu. Dwa razy zagraliśmy z pierwszym zespołem Ruchu Chorzów podejmując „niebieskich” w Pucharze Polski. Wprawdzie obydwa spotkania przegraliśmy, ale gościć 14-krotnego mistrza Polski to prawdziwy honor. Za pierwszym razem, dwa lata temu, po 90 minutach był remis 2:2 i odpadliśmy po karnych, a za drugim razem rozpędzony Ruch, zmierzający pewnie do II ligi, wygrał rok temu 6:0. Gdyby jednak jakiś czas temu ktoś powiedział, że Ruch przyjechał na stadion w Podlesiu na oficjalny mecz z Podlesianką to pewnie wielu ludzi znacząco puknęłoby się w czoło. Gościliśmy też na pucharowej drodze III-ligowy Rekord Bielsko-Biała już na szczeblu Śląskiego Związku Piłki Nożnej, bo w finale na szczeblu Podokręgu wygraliśmy 1:0 ze Slavią Ruda Śląska po golu Bartka Nowotnika w ostatnich sekundach spotkania. To był jeden z większych sukcesów w historii naszego klubu, tak samo jak dwa awanse do IV ligi, w których uczestniczyłem.
- Skoro powiedział pan, że tu pewnie zakończy swoją piłkarską przygodę to pytanie brzmi: w jakiej roli?
- Po Marcinie Prasole, znanym z pracy w roli asystenta Adama Nawałki w reprezentacji Polski, a obecnie w sztabie Jana Urbana w Górniku Zabrze, przejąłem funkcję dyrektora sportowego. Miałem też grupy młodzieżowe. Więc te funkcję organizacyjne, które nie wadziły z graniem w piłkę, bo to jest klub amatorski, sprawiły, że wchodziłem w struktury organizacyjne i przejmowałem sprawy transferowe oraz pozwalające nam fajnie funkcjonować. Oficjalnie jestem Wiceprezesem, ale na pierwszym miejscu nadal stawiam granie w piłkę, bo to jest mój konik. Daleko już jednak w tym siodle nie pojadę, bo młodzież naciska. Na pewno chciałbym dokończyć ten sezon i być może zagrać następny, ale to już z dużym znakiem zapytania. Zobaczymy jak zdrowie pozwoli. Do 500 występów na pewno nie dociągnę. Jeżeli uda się przekroczyć granicę 450 spotkań to uznam to ostateczne rozstrzygnięcie. Nie wiem czy jest to rekord Podlesianki, bo niestety nie mamy kroniki klubowej, która pozwoliłaby mi stwierdzić czy w latach powojennych nie było zawodników, mających więcej występów, ale w ostatnim trzydziestoleciu na pewno jest to rekord. Cieszę się, że taką małą cegiełkę w historii tego klubu zostawiam, bo nigdy nie byłem zawodnikiem spektakularnym. Zawsze moja gra oparta była na dyscyplinie taktycznej i walce. Moją rolą było pomaganie tym bardziej technicznym zawodnikom w ich grze. Oddaję za każdym razem całe swoje serce drużynie i nie przywiązuje wagi do liczb. Są one fajne, ale nie najważniejsze. Liczy się to, że klub się rozwija i że pokazujemy się z dobrej strony w IV lidze, grając fajną piłkę nawet wtedy kiedy przychodzi nam – tak jak z Ruchem Radzionków – radzić sobie bez absolutnie trzech kluczowych zawodników. Pokazaliśmy, że nie ustępujemy liderowi i to też daje radość z gry w piłkę.
- A co pan robi poza boiskiem i klubem?
- Zawodowo zajmuję się pomocą osobom bezdomnym. Pracuję w Górnośląskim Towarzystwie Charytatywnym, czyli organizacji pozarządowej, działającej w branży pomocy społecznej i to jest moja główna działalność, aczkolwiek gdy sobie bilansuje dzień to wychodzi, że Podlesianka też zajmuje sporo czasu. Znajduję jednak także chwile na moją drugą po piłce nożnej pasję. Z narzeczoną mocno wkręciliśmy się w wojaże górskie. Staramy się z Magdą regularnie, czyli w okresach „niepiłkarskich” odwiedzać rożne rejony świata takie jak Iran. To kraj odmienny kulturowo i zdobycie jego najwyższego szczytu, czyli wulkanu Demawend na wysokości ponad 5600 metrów nad poziomem morza, gdzie już w tak ciepłym klimacie na górze spotkaliśmy śnieg, to taki nasz rekord. Mamy też za sobą najwyższy szczyt gór Atlas, marokański Dżabal Tubkal oraz Alpy, ale te najlepsze trasy zostawiamy sobie na „po karierze” – oczywiście to słowo koniecznie w cudzysłowie. Jak skończę grać w piłkę to wtedy będzie na więcej czasu na drugą pasję, bo na razie piłka nożna jest na pierwszym miejscu i ona – nawet ta na poziomie okręgówkowo-czwartoligowym też zajmuje bardzo dużo czasu od połowy stycznia do końca czerwca i od sierpnia do końca roku więc pozostaje tylko kilka tygodni urlopu. Ostrzę więc sobie troszkę zęby na to co jeszcze przed mną kiedy zamknę piłkarski rozdział. Póki co jednak piłka jest nadal na pierwszym miejscu.