- Kibice z pełnym szacunkiem podkreślali, że był pan najlepszym piłkarzem... ręcznym finałowego meczu Pucharu Polski, zaliczając dwie asysty dalekimi wyrzutami z autu, które dzięki panu stały się najgroźniejszą bronią Unii. Kiedy został pan „miotaczem”?
- Mogę powiedzieć, że to jest mój atut – mówi Rafał Przybyszewski. - W różnych klubach, w których grałem, zawsze starałem się trenować ten element i zwykle miałem na swoim koncie dużo asyst. Cieszę się, że w takim meczu, bo finał Pucharu Polski Podokręgu Rybnik był dla nas wyjątkowym wydarzeniem, też pomogłem drużynie.
- Kiedy pierwszy raz pomyślał pan, że aut może być pana znakiem rozpoznawczym?
- To było gdy jeszcze grałem w LKS Rój w klasie A. Ale tak naprawdę to po przejściu do LKS Krzyżanowice, gdzie trenował mnie Wojciech Dzieżrenga, obecny trener Fortecy Świerklany, którą pokonaliśmy w rybnickim finale, mocniej zacząłem ćwiczyć ten element gry.
- Grał pan w piłkę ręczną, albo rzucał oszczepem?
- Nie. Zawsze byłem piłkarzem. Pochodzę z Boguszowic i zacząłem od treningów w Rybniku w klasie sportowej, a później po skończeniu liceum przeszedłem do LKS Rój, z którego trafiłem do LKS Krzyżanowice i przez Górnik Boguszowice doszedłem do Unii Książenice, a mieszkam w Czerwionce.
- Mecz na Stadionie Miejskim w Rybniku był dla pana „powrotem na stare śmieci”?
- Odżyły wspomnienia, bo zagrałem na tej murawie jako junior bardzo dużo spotkań. Przyjemnie było to wrócić i wygrać. Tym bardziej, że przeciwnik wysoko zawiesił poprzeczkę i ciężko się grało. Walka była zacięta, ale byliśmy odrobinę lepsi i uważam, że wygraliśmy zasłużenie. Nawet gdy po moim dalekim wyrzucie piłki, jeszcze przy stanie 0:0, Mateusz Stajer z najbliższej odległości trafił w poprzeczkę pustej bramki, nie miałem wątpliwości, że to będzie szczęśliwy dla nas wieczór. Cieszę się, że te moje wyrzuty piłki z autu sprawiały rywalom tyle problemów i wykorzystaliśmy te zamieszania zdobywając dwie bramki.
- Czy ten pucharowy finał nagrodzony czekiem na 500 złorych był pana najlepszym występem?
- Na pewno był wyjątkowy, ale jeżeli chodzi o moją grę, to miałem taki mecz jeszcze z czasów gry u trenera Wojciecha Dzierżengi w LKS Krzyżanowice, dla którego zdobyłem dwie bramki, w spotkaniu wygranym 3:1. Ale nie pamiętam komu strzeliłem te gole.
- Czym się pan zajmuje poza graniem w piłkę?
- Pracuję na koksowni Dębieńsko, chodząc na trzy zmiany w systemie czterobrygadowym i nie zawsze da się to pogodzić z terminami treningów, ale kiedy tylko mogę staram się być na treningach. A na meczach zawsze jestem do dyspozycji trenera Marcina Koczego, bo kierownik w pracy Artur Smerczek idzie mi na rękę i w sobotę albo niedzielę tak ustawia pracę, że mogę grać.
- Rodzina nie ma nic przeciwko?
- Wręcz przeciwnie. Jest ze mną. Tata jest na każdym moim meczu i jeszcze w czasach mojej gry w Rybniku jeździł nawet do Warszawy czy Częstochowy żeby mnie wspierać. Na finale Pucharu Polski z Fortecą Świerklany też nie mogło go zabraknąć, tak samo jak mamy, żony i dwójki naszych dzieci. Justyna z Dawidem i Oliwią też są moimi wiernymi kibicami. Córeczka ma dwa lata, a syn siedem i już trenuje w Czerwionce i chyba jeszcze nie rzuca autów tak daleko jak tata, ale na pewno go tego nauczę...